Jesteś tutaj

Biwak 6-10 stycznia - zimowe wejście na Kikulę - Relacja

Widok na Beskid Śląski

 

Biwak. Styczeń. Namioty, palniki z gazem, konserwy i coś na podniesienie morale. Zima, mróz, ale niewielki. Pięć dni. Pogoda baśniowa. Nie, że ładna. Po prostu baśniowa.

Wyobraź sobie, idziesz w otoczeniu dobrych znajomych po ścieżce wśród drzew, zmierzacie gdzieś na szczyt. Chyba, bo nie widać za dobrze. Tak na prawdę to niewiele, bo w tej mgle dostrzegasz jedynie końce butów. Drzewa majaczą gdzieś po bokach, a ty rozmawiasz, żartujesz, jesteś. Nie myślisz o niczym, ewentualnie o ciepełku, szamaniu i miejscu na namiot.

Na biwak pojechaliśmy w szóstkę. Pomysł rzuciła Basia. Przemek twierdził, że gdyby się nie uparła, to nie podjąłby się jego realizacji. To on przyjmował zgłoszenia, w drodze losowania podzielił osoby w namiotach i rozdzielił sprzęt. Miał udział w planowaniu tras, ale nie wiem jak duży, bo twierdził, że większość pomysłów była autorstwa Basi. Przed wyjazdem dostałem od niego maila. Wynikało z niego, że będę spał z nim w namiocie. Mail był kierowany też do pozostałych uczestników: Bartka i Pawła oraz Fiołka i Sergieja. Trzy namioty, trzy pary, po jednym garze z palnikiem na każdy.

Przygodę biwakową zaczęliśmy w środę szóstego stycznia – w Święto Trzech Króli. O w pół do szóstej rozłożyliśmy się w McDonaldzie na dworcu głównym we Wrocławiu. Okazało się, że pociąg jest opóźniony, więc pojechaliśmy następnym. O godzinie 12 byliśmy w Bielsku-Białej. Ruszyliśmy w góry, w stronę słońca. Temperatura była minusowa, a para buchała z czapek tak, że czoło grupy wyglądało jak zespół starych parowozów. Nawet dyszało jak one. Fiołek po drodze częstowała grzańcem, pamiętała nawet o goździkach! Spod schroniska Szyndzielnia upijaliśmy wzrok widokiem na zaśnieżone szczyty odległych Tatr. Zachodnia strona wzniesienia, na którym mieściło się schronisko, odsłoniła się kilkaset metrów z nim. Piękny widok na łagodne wzniesienia Beskidu Śląskiego. Cel na ten dzień - Stary Groń, gdzieś w okolicy wieży widokowej. Dotarliśmy o godzinie 21. Groń był, wieży nie widzieliśmy. Przemek znalazł miejsce na ognisko i namioty. Nie pamiętam, co było pierwsze - żarcie czy drewno. Chyba drewno. Przemek dostał w nos od drzewa (o tym sam opowie), a w międzyczasie Fiołek z Sergiejem znaleźli porzucone, nadpalone kłody i gałęzie. Na kolację był kuskus z sosem spaghetti. Przemek rozpalił ognisko, a potem już tylko gitara, ostre żarty i bakalie. O drugiej poszliśmy spać.

Obudziliśmy się we mgle. Rozpaliliśmy ognisko, zrobiliśmy śniadanie i zwinęliśmy namioty. Paweł zapinał Bartka. Zdaje się, że chodziło o zapinanie Bartka plecaka, ale głuchy telefon pominął ten szczegół. Docinaliśmy im z tego powodu przez cały ranek. Znaleźliśmy wieżę widokową – tą, która miała być wczoraj. O godzinie 16 zrobiliśmy sobie przerwę na obiad w chatce - restauracji w Białym Krzyżu. Po piwie, kwaśnicy i gorących śląskich przysmakach przyszedł czas na drzemkę. W tle leciało góralskie disco. Spali wszyscy za wyjątkiem Fiołka. Godzinę później uzupełniliśmy butelki z wodą, zbeszcześciliśmy porcelanę i wróciliśmy na szlak. Było pod górę. Bardzo pod górę.

Wyobraź sobie, jest ciemno, a ty słyszysz tylko szelest własnych kroków na śniegu. Po prawej widzisz czarny masyw, olbrzymi, stromy, obojętny i spokojny. Po lewej jest spadek, a ścieżka, którą idziesz kręta, szerokość na metr, czasem dwa. Panuje mgła, więc widzisz tylko pnie i gałęzie bez igieł, marszczące jej gładką strukturę. Czujesz się jak płetwonurek zanurzony w morzu cieni płynący w górę, na powierzchnię.

Nieistotnie, o której godzinie byliśmy na Baraniej Górze. Na szczycie widzieliśmy morza chmur i stojącą samotnie wieżę, już drugą tamtego dnia. Na wschód od niej znajdował się Żywiec, zatopiony kompletnie, aż po najwyższe punkty grani Beskidów Śląskiego, Małego i Żywieckiego. Na zachód majaczyły światła Wisły i miasteczek słowackich. Po tej stronie, jak u podnóża wodospadu, kotłowały się połacie mgły. Na północy, poprzez przełęcz rozdzielającą morza wschodnie i zachodnie, rozlewały się połacie białego puchu, pokrywając sąsiednie wzniesienia. Byliśmy królami gór, mórz, nieba, gwiazd i ziemi. Później powtórzyliśmy nasz stały rytm - ognisko, kiełbasy, namioty, sen.

Kolejny ranek we mgle. Fiołek miała nas obudzić na wschód słońca. Sama ponoć wstała o czasie, a słońce razem z resztą - nie. Wyruszyliśmy na Kikulę. Po drodze ślizgaliśmy się po zamarzniętych ścieżkach. Liczyliśmy punkty za przewrotki. Wygrał Paweł, który miał cztery. Przegrała Fiołek. Poza nią wszyscy leżeli. Po drodze zjedliśmy bigos w schronisku pod Baranią Górą i ubolewaliśmy z powodu braku piwa w Zwardoniu. Przeszliśmy na stronę słowacką, gdzie minęliśmy polskiego chatkowego, który zaprosił nas na koncert z okazji WOŚP-u, na wypadek gdyby "znudził nam się ten ekstremizm". Wczołgaliśmy się na Kikulę. Zjedliśmy coś, postawiliśmy namioty i zasnęliśmy.

Następnego dnia zobaczyliśmy słońce! Hura! Byliśmy spóźnieni na spotkanie z Basią i Bartkiem (drugim), więc zrezygnowaliśmy ze śniadania, zwinęliśmy namioty i pognaliśmy w dół. Basia z Bartkiem dołączyli do nas na dwa ostatnie dni. Śniadanie w końcu zjedliśmy na przystanku autobusowym - w miejscu spotkania. Tego dnia spaliśmy w chatce. Nie było w niej okien ani pieca, była trochę zaśmiecona, ale za to miała ściany i dach. Poniżej niej znajdowała się studnia z mętną wodą, a powyżej Przemek zrobił ognisko. Paliliśmy zgliszcza jednej z sąsiednich chatek. Grałem na gitarze, śpiewaliśmy i tak aż do momentu, gdy zaczęło padać. Spaliśmy w namiotach wewnątrz chatki. Rano nadal padało, ale słabo. Sergiej wyciągnął ostatnie słoiki. Nie pamiętam, czy to były oliwki, pomidory, czy ser. Podjęliśmy decyzję o skróceniu trasy, żeby wrócić do Wrocławia tego samego dnia o północy. Zeszliśmy do Cadcy, gdzie wsiedliśmy do pociągu. Wróciliśmy. Koniec.

--

Wiem, że nie ma nic trudnego w chodzeniu, w stawianiu kolejnych kroków. Każdy to potrafi i nie ma w tym nic niezwykłego. Jednak to nasze wspólne wędrowanie zapadnie mi na długo w pamięć, bo wiem, że choć sam fakt przemieszczania się po górskich szlakach jest oczywisty, to co tam przeżyłem było niesamowite. Wierzę, że moc tkwi w górach, w ludziach i w szczerości. Ten biwak miał moc i duszę. Dziękuję Przemku, przewodniku!

Rafał Sztandera