Jesteś tutaj

Biwak SKT w ukraińskich Bieszczadach Wschodnich - Relacja

Fotografia uczestników (fot.: Katarzyna Salomon)

 

Są takie miejsca na świecie, które funkcjonują poza czasem. Rzeczywistość przestaje mieć tam jakiekolwiek znaczenie, liczy się tylko chwila, która trwa i jest ona wyrazem czystej afirmacji życia. W niedziele wróciliśmy do domów z podróży w jedno z takich miejsc. Mimo to w naszych sercach dalej tli się ogień Bieszczadzkich nocy, spędzonych na łonie ukraińskich połonin. Zawiążcie krąg, wtulcie się w jego ciepło i posłuchajcie także Wy, a było to tak…

Nasza podróż zaczęła się 20 września. Część z nas nie zdążyła jeszcze odpocząć po pobycie w Lubawce na klubowym zakończeniu lata. Wszyscy jednak z taką samą ekscytacją błądzili już myślami po zielonych wzgórzach, widocznych nam do tej pory tylko z perspektywy Halicza, czy też Tarnicy. Kameralne 6 + 1 sunie po to torach w stronę Przemyśla, oddając się uciechom podróży. Nasza radość udziela się nawet konduktorowi, który postanawia zaśpiewać z nami piosenki swojej młodości. Zastanawiacie się nad +1? To plus jeden jest wyjątkowe. Jeśli SKT, ma jakiś urok, to właśnie nasza wyjątkowa towarzyszka jest tego przykładem. Ledwo przyjechała do Lubawki na swój pierwszy wyjazd, a już w niedziele w pośpiechu przepakowywała się, by pojechać z nami w Bieszczady.

Pierwszą noc spędziliśmy na dworcu w grodzie Przemyśla. Choć Borys pewnie powiedziałby, że kto spał, ten spał. On musiał utrzymywać konwersację z ochroniarzem, który niezbyt przychylny był naszemu wypoczynkowi. Mimo to nawet Borys zaznał trochę snu. Rano przeprawa przez granicę i do Lwowa na pociąg. Dotarcie w Bieszczady przy pomocy komunikacji zbiorowej zajęło nam 24 godziny. Niezły wynik, choć w linii prostej podróż spokojnie mogłaby zająć co najmniej połowę mniej. Ostatnie 120 kilometrów pokonaliśmy pociągiem w 4,5 godziny. W normalnych warunkach jak przystało na polaczków, pewnie byśmy narzekali, ale my oddaliśmy się atmosferze przygody i sprawiało nam to wszystko nieukrywaną przyjemność. Opłaciło się! W pociągu zaznaliśmy ukraińskiej gościnności i bezinteresowności. Kiedy Borys zajmował uwagę Juriego, inni w kolejnym wagonie wznosili toasty za wolną Ukrainę. Częstowano nas warzywami, chlebem, wódką, kiełbasą, pozdrawiano i śpiewano nam. Tak aż do Sianek. Mozolnie wdrapaliśmy się na grzbiet w poszukiwaniu miejsca noclegowego. Mieliśmy na to tylko 2 godziny. SKT’owi sprinterzy wlekli się z tyłu objuczeni konserwami, namiotami, aparatami, gitarą, kwasem chlebowym i innymi płynami. Gdy na niebie wysoko świecił już księżyc, który zbliżał się do pełni, znaleźliśmy polanę, na której przyszło zrobić nam obozowisko. Trzeba przyznać, że szybciej się rozkładaliśmy każdego dnia, niż składaliśmy. Tej nocy nie wiedzieliśmy jeszcze ile piękna czeka na nas na połoninach. Razem z iskrami do nieba wznosiliśmy śpiew i nasze nadzieje na dobre dni. Choć nuty były fałszywe, bo grajek był początkujący, nasze pieśni były prawdziwe i pełne radości. Z lekkim sercem udaliśmy się do krainy Morfeusza, by we wtorek na dobre rozpocząć naszą górską wyprawę.

Trzeba przyznać, że przez tą noc odespaliśmy nasze wcześniejsze przygody. Słońce stało już wysoko na niebie przeganiając chmury nim przez pełne jeżyn lasy ruszyliśmy w stronę głównego grzbietu. W lasach na dobre zagościła już jesień strącając z gałęzi na nasze grzbiety czerwone liście, na szczęście te nie ważą nic, a nawet dzięki nim tak jakby droga stała się lżejsza. Jeszcze jedno zejście, kilka upadków na zad i zaczęliśmy wspinaczkę na połoniny. Choć do trudnych nie należała, to udzielił się nam ten pozaczas. Leniwie przyglądaliśmy się wzgórzom po polskiej i ukraińskiej stronie. Śmiejąc się i gawędząc radośnie. Pośpiech w Bieszczadach to grzech. Nie żałowaliśmy żadnej sekundy poświęconej na wpatrywanie się w horyzont, który hipnotyzował swą jesienną zielenią. Wszyscy przecież wiedzą, że góry najpiękniejsze są jesienią. Jedyne, co nam sprawiło problem w Bieszczadach, to susza. Dostęp do wody był znikomy i trzeba było się napracować aby znaleźć wodę. Na szczęście mieliśmy Borysa, który robił to idealnie. Dzięki niemu bez zmartwień oddaliśmy się ogniskowym opowieściom i nawet nieudane placki ziemniaczane, nie zrobiły na nikim wrażenia. Na przełęczy między Starostyną, a Żurawką zanurzyliśmy się w Bieszczadzki sen.

Rano góry nie były tak łaskawe jak do tej pory. Wdrapaliśmy się na szczyt aby obejrzeć wschód słońca, lecz chmury przysłoniły nam najjaśniejszą z gwiazd. Nocą nic nie zapowiadało takiego kaprysu pogody, wpatrzeni w Drogę Mleczną wyczekiwaliśmy kolejnego dnia wędrówki. Po godzinie rozpierzchły się jednak a my jak zwykle powoli zbieraliśmy się do podróży, chcąc nadrobić leniwy dzień wczorajszy. Bieszczady rządzą się swoimi prawami. Przyciągają do siebie wędrowców, ciesząc się ich widokiem, zwłaszcza te ukraińskie. Przytrzymują ich swoimi bujnymi trawami, jeśli choć na chwilę zechcesz położyć się by zobaczyć jak po niebie toczą się chmury. Zakładają pułapkę czasu, rzadko zdarza im się, by ktoś je odwiedzał. My sami, aż do czwartku nie spotkaliśmy żadnego turysty. Więc postanowiliśmy wyszeptać im do ucha czułe piosenki, muskani delikatnym wiatrem połonin. Choć cała połonina ma zaledwie 20 km, podzieliliśmy ją na 3 dni. Nie żałujemy. Z resztą wszystkie przewodniki piszą o dwu/trzydniowych wyprawach. Bieszczadzkie lenistwo i poszukiwania wody zabierają sporo czasu. Tak było i tym razem. Aby znaleźć strumień, musieliśmy stracić ok. 350 metrów wysokości i wdrapać się z zapasami z powrotem na szczyt. A dziewczyny nawet kolacji nie zrobiły! Środowa noc była naszą najpiękniejszą. Z perspektywy Nondagu ponad 1300 m.n.p.m. patrzyliśmy na świat. Żegnaliśmy zachodzące słońce śpiewając Bieszczadzkie anioły, wsłuchując się w metafizykę naszych serc. Nad płomieniem naszego ogniska czuwała Kasjopeja, Mars i Wenus, Mały Wóz i Wielka Niedźwiedzica, oraz tysiące innych ciał niebieskich. Chcieliśmy godnie spędzić ostatnią noc w Bieszczadach, które chyba też przeczuwały, że nadchodzi czas rozstania, więc w podzięce obdarowały nas całym swym urokiem.

Ciężko stwierdzić, czy wschód słońca był bardziej uderzający od jego zachodu. Na pewno nie mniej hipnotyzujący. Sam chłód zwiastował zmianę pogody, a informacje z kraju potwierdzały, że jutro mają nadejść deszcze. W pożegnalnym marszu ruszyliśmy na najwyższy szczyt Bieszczadów ukraińskich- Pikuj 1408 m.n.p.m. Suche lato kuło w oczy wypalonymi trawami, które ścieliły się pod nami czarnym dywanem. Po drodze spotkaliśmy pierwszych turystów, którzy z pobliskiego miasteczka wchodzili na szczyt, ale nie mieli zamiaru dalej zapuszczać się w góry. Monument na szczycie góry podkreślał jego przynależność do Ukrainy i świadectwo roli jakiej stanowił w czasach Pierwszej Wojny Światowej. Pikuj pamiętał też czasy polskie i przechodzącą tędy granicę kraju, jednak dziś niczym metafora obecnej sytuacji powiewa rozdarta ukraińska flaga. Z rozdartym sercem zeszliśmy na gór by oddać się ziemskim uciechom, które nie były już takim balsamem dla duszy, ale w dalszym ciągu pozwalały nie myśleć o rzeczywistości.

Kolejne dwa dni spędziliśmy we Lwowie. Z utęsknieniem udaliśmy się pod prysznic i do lwowskich restauracji, by zjeść wykwintne dania. Lokale o fantazyjnych wystrojach kusiły nas swą wschodnią egzotyką, a my poddaliśmy się temu urokowi. Knajpy z karłami, kelnerzy z batami, kopalnia kawy, przepiórki za 15 zł, ukraińskie szoty za 2,5zł, podziemia zasypanej rzeki, kryjówka UPA, antyputinowski browar- to tylko kilka z przykładów. Uliczki wypełnione gwarem i muzyką lokalnych bandów w połączeniu z jesienny deszczem, robiły magiczne wrażenie. W powietrzu unosił się duch polskiej historii, a my zwiedziliśmy skanseny, kościoły, uczelnie i galerie, jednak sercem tęskniliśmy do Bieszczadzkich połonin, a może po prostu je tam zostawiliśmy? Ta nostalgia towarzyszy nam do dziś i dziś wiemy, że jeszcze tam wrócimy. Mamy nadzieję, że wrócicie tam z nami.


Grzegorz Demczyszak