Jesteś tutaj

Rajd Wstępniaka - Relacja

 

Pierwszaki płaczą. Wrocław - wielkie miasto – ich przytłacza. Wykłady są za długie,a noce za krótkie. Tysiące twarzy, imion, nie takie rozmowy, głupie głośne kluby, brudny kac. Budzi się taki, patrzy na szare niebo i nie wie. Perspektywy, plany, ambicje wyrośniętego licealisty po trosze gasną, bo on po prostu, zwyczajnie nie wie kompletnie nic.

Zrobiła się z tego mała tragedia. Dopiero tydzień, a młodzi przeżywają za 10 lat – norma. I w tym całym rozgardiaszu emocjonalnym wyobraźcie sobie ich nadzieję, kiedy zobaczyli na ulubionym facebooku „Rajd Wstępniaka”. Poznajcie Rafała, on was poprowadzi. Pojedziecie w góry, będziecie chodzić, patrzeć, śpiewać i oddychać. Mała biurokracja, jakieś regulaminy o odpowiedzialności, kilka parafek i w zasadzie weekend w górach masz załatwiony. Będzie fajnie.

Na początku jednak piątek, czyli pakowanie – czyste szaleństwo. Po co komu śpiwór na pierwszy miesiąc, czapka na październik czy górskie buty przywiązane do walizek, kiedy myśli się tylko o wystarczającej ilości skarpetek i czystej pościeli. Prawem pierwszaka jest nie przewidzieć. Męczące to prawo strasznie.

Wobec tego, my, wstępniaki, zbieramy bagaże, jak jałmużnę. Sto tysięcy telefonów, odkopywanie znajomych, wybłagane polary i znaleźne latarki. W środku nocy stos kanapek, co by nie zgłodnieć podczas drogi. Ostatnie poprawki i już zdrowo wypchany bezkształtny worek przygotowany na przygodę.

Wyruszamy 3. października. Niemalże o świcie sprintem na przystanek, żeby potem zestresowanym przebierać nogami w słodko niespiesznym wrocławskim tramwaju. Dobijamy na styk, błądzimy po dworcu i nareszcie, jesteśmy. Już nie sami. Zaczynamy rajd.

Pociąg do Szklarskiej Poręby rusza o 7:40. Dorośli, dzieci, studenci, pies. Są tu wszyscy, chyba cały Wrocław! Konduktor się uśmiecha, plecak gdzieś ucieka, już nic nie jest ważne. A kiedy za oknem wszystko mknie, łapie nas dziwna lekkość. Już się znamy z miejscami przy oknie, tymi za i przed nami. Grupa marzenie – każdy chce dołączyć. A my gramy w księżyce, palambury i barany, żeby jakoś zabić czas. Śmieszna ta młodość. Bardzo pachnie wolnością.

10:40 – wysiadka. Dzielimy się srajtaśmą, przedstawiamy, liczymy. Bogusia w toalecie. Już wiadomo kto jest wysoki, kto łysy, kto „na kozę” zarośnięty, a kto uśmiechnięty – takich mamy przewodników. Karkonoski szlak już nam macha, więc ruszamy, w słońcu wdychać las.

Jako pierwszy: Kamieńczyk. Wspólna fota nad wodospadem i dalej integracja. Na wszystko jest czas. Trzeba rozwiązać problem Rafała, zjeść cukierki i zapomnieć o ohydnym „ej!”. Jak już wszyscy się poznali, a pierwsze poty dały o sobie zapomnieć, wracamy na szlak. Dalej Szrenica i ciągle mnóstwo turystów. Nie dla nas popularne trasy, przecież z nami idą profesjonaliści. Rach ciach zawijamy i odwiedzamy czeskich sąsiadów. Wtedy robi się cicho,a nawet trochę mistycznie. Przestrzeń, dzikość, mgła. Tak można by to ująć w skrócie, ale lepiej poczuć. Człowiek dla świata, świat dla człowieka – tak ogromny, tak piękny, bliski, a nieosiągalny. Zapiera dech, chyba czas na piwo i kanapki.

Wspinamy się aż do Śnieżnych Kotłów. Tam stoimy nad przepaścią i poturbowani naturą chyba jesteśmy śmiesznie szczęśliwi. Tak, że choć wiatr zatyka oczy, uszy i usta, gapimy się, żeby tylko nigdy tego nie zapomnieć. Zerkamy niechętnie na coraz ciemniejsze niebo, czas uciekać.

Zbliżamy się do chatki, a nie widać już prawie nic. Co zaradniejsi zakładają czołówki, a beztroscy za karę potykają się niezdarnie. To już zaraz. Ognisko, herbata i zasłużony odpoczynek. Tu za tym zakrętem. Nie, tam obok tego drzewa. Za następną przecinką? Niespodzianka, nie ma chatki. Jest ciemny las, zimno i koniec szlaku.

„Dzielimy się na dwie grupy – jedna w prawo, druga w lewo – szukamy pomarańczowych kropek.”

Robi się przerażająco. Miastowy wstępniak szuka latarni. Otrzęsiny pierwsza klasa. Dygoczę, liczę pęcherze i walczę z korzeniem. Taki rajd. Wreszcie jest – zbawienna pomarańczowa kropka. Jezu, nie umrę!

Dochodzimy do chatki wykończeni. Wita nas stojący na ganku małego drewnianego domku Chatar. Blady, bo tak każe na siebie wołać, poleca zdjąć buty i wtachać plecaki na poddasze. Wspinamy się po wybitnie stromych schodkach w kompletnych ciemnościach, by zająć chociaż pół materaca na tę noc. Zaraz potem schodzimy na dół, gdzie wszyscy zbieramy się na ciężkich ławach przy ogromnym stole zastawionym świecami, żeby ustalić zasady. Kasia czyta regulamin. Nikt nic nie pamięta, bo wszyscy się śmieją. Jedno jest pewne: mamy się bawić, dzielić i korzystać. Przyszliśmy tu przede wszystkim być, a że jest to miejsce wyjątkowe, totalnie oderwane od rzeczywistości, będzie niesamowicie. I faktycznie. Bez prądu, wody i wygody te kilkanaście godzin spędzamy jak ze snu. Ogień, gitara, rozgwieżdżone niebo. Rozmowy od polityki po filozofię. Bajki Chatara i dowcipy Wilka. Ludzie z lasu, małe kotki, skrzypiąca podłoga i zdarte głosy. Tu tworzy się rodzina. Jesteśmy kochankami gór i lasów, miłośnikami życia chwilą, momentem, pięknem tajemniczego świata. Właśnie smakujemy radości bycia w jego małym sercu. Tu, na końcu świata, w małej chatce pośród gór.

O 4:00 uderzamy barbarzyńsko w metalowe pokrywki subtelnie ogłaszając regulaminową ciszę nocną, żeby piętnaście minut później, Blady mógł bezkarnie miotać łyżką ogłaszając jej koniec. Jest dziko, sennie, aż w końcu zupełnie cicho -chatka zasypia.

Poranek wita nas łazankami. Genialni kucharze SKT wiedzą dokładnie, czego trzeba, żeby dobrze zacząć dzień. Trudno się pożegnać. Chłopcy noszą chrust, dziewczyny myją gary, a Chatar biega z piłą powalając choinki. Trwa to do 12:00 i wreszcie możemy ruszyć.

Na szlaku znów wesoło, znów pięknie i malowniczo. Po paru przystankach, odśpiewanych piosenkach, docieramy pod Śnieżkę. Jak dzieciaki chore z przemęczenia ścigamy się na górę i w piętnaście minut zdobywamy szczyt. Widoki mamy łagodnie mówiąc mleczne, ale satysfakcji nikt nam nie odbierze. Cel osiągnięty – czas wracać.

Karpacz witamy w ciemnościach biegnąc na autobus. Szybki transport do Jeleniej, a tam, na dworcu, jak banda włóczęgów gotujemy na plecakach. Chleb i dżem – miecz i tarcza podróżnika. W pociągu wciśnięci w przedziały torturujemy pasażerów skarpetami i ogłuszamy zachrypniętymi piosenkami. Jakoś już nikt inny nie chce się poznawać. Grupa marzeń przeszła egzamin. Pozostawiona sama sobie, bawiła się jakby drogi nie było końca. Wciąż ta dziwna lekkość? Ta przygoda nie ma końca, ona dopiero się zaczyna.

Jagna Nawrocka